Kazbek – pierwszy pięciotysięcznik

Kazbek (gruz. Mkinvartsveri) – święta góra Gruzinów, jedna z najwyższych i najpiękniejszych na Kaukazie. To do niej według starożytnej mitologii bogowie przykuli do skały Prometeusza za kradzież ognia. Jeszcze kilka lat temu szczyt ten znajdował się w odległej sferze moich górskich marzeń. Teraz owo marzenie o pierwszym pięciotysięczniku właśnie miało się spełnić.

Wędrówka na szczyt Kazbeku rozpoczyna się na wysokości 2 170 m przy słynnym klasztorze Cminda Sameba (Święta Trójca). Ten XIV-wieczny kościółek jest jedną ze sztandarowych wizytówek Gruzji, do której każdego roku przybywają tysiące turystów. Ruszamy wśród soczyście zielonych pagórków szlakiem do góry. To ostatni dzień, kiedy możemy nacieszyć oczy kolorami, zanim na kilka kolejnych dni zamieszkamy w krainie lodu i skały. Droga wiedzie łagodnie pod górę ewidentną, wydeptaną ścieżką.

Wkrótce dochodzimy do przełęczy Arsha Pass na wysokości 2 940 m, z której rozpościerają się kolejne niesamowite widoki. W oddali widać nowe schronisko Altihut i Sabardze, czyli wypłaszczenie, które będzie miejscem naszego pierwszego noclegu, a za nimi jęzor lodowca Gergeti, którym jutro będziemy podchodzić do Stacji Meteo.

Celem kolejnego dnia wyprawy jest dotarcie do bazy przy Stacji Meteo (Betlemi Hut) na wysokości 3 653 m. To miejsce stanie się na kilka najbliższych dni naszym domem i punktem wypadowym akcji górskich. Po ok. 2 godzinach podejścia kamienistą moreną dochodzimy do początku lodowca Gergeti. Sam lodowiec jest całkiem przyjemny do pochodzenia, nie ma na nim zbyt wielu szczelin, przez które trzeba przeskakiwać. Ostatni fragment podejścia do Stacji Meteo wiedzie za to dość stromym, piarżystym terenem, którego pokonanie zajmuje około 20 minut.

Większość wypraw wybiera na aklimatyzację podejście trasą wejścia na szczyt Kazbeku do wysokości ok. 4 000 m lub wyjście do kapliczki nad Stacją Meteo na wysokości ok. 3 900 m. Naszym celem aklimatyzacyjnym jest szczyt Ortsveri (4 365 m), który wznosi się naprzeciwko Kazbeku. Wejście i zejście zajmuje około 9 godzin, a ostatni etap jest bardzo ciekawym, ale też całkiem męczącym psychicznie czujnym trawersem po osypujących się piargach i latających głazach wielkości telewizorów. Zdecydowanie jednak warto się pomęczyć. Ze szczytu rozpościera się przepiękny widok na cały Kaukaz.

Kolejne dni przynoszą zmianę pogody o 180 stopni. Po ciepłej, słonecznej aurze nie ma śladu – teraz cała baza przysypana jest kilkucentymetrową warstwą białego puchu. W ciągu dnia niebo częstuje nas na przemian deszczem i śniegiem, a wraz z opadami atmosferycznymi opadają i nasze nadzieje na atak szczytowy. Z powodu pogarszających się warunków pierwsze zaplanowane wyjście na Kazbek musimy przełożyć na kolejną noc.

Nadchodzi w końcu godzina zero. Pobudka o 1:30, wmuszanie w siebie lioflila na śniadanie i znowu wielkie oczekiwanie i niepewność. O godzinie 3 zamiast wychodzić, czekamy aż przestanie padać deszcz. Finalnie i my i pozostałe ekipy wychodzimy 45 minut później. W świetle czołówek trawersujemy piarżyste podnóże Kazbeku, a zanim dochodzimy do lodowca, łapią nas pierwsze promienie wschodzącego słońca i całkiem rozpogodzone już niebo. Po lewej stronie mijamy Ortsveri, przed nami zaś widać wznoszące się daleko tak zwane wyżnie plateau (4 500 m).

Lodowiec jest porządnie zmrożony i przyjemnie się po nim idzie, choć przez niektóre szczeliny trzeba dość energicznie przeskakiwać. Na plateau dochodzimy około 7:30 i po kilkuminutowej przerwie na uzupełnienie kalorii ruszamy dalej. Idziemy cały czas w cieniu, słońce schowane jest jeszcze po drugiej stronie góry. Wcześniejsze kilka minut bez ruchu wystarcza, żeby zaczęły mi odmarzać dłonie, więc podczas marszu macham nimi energicznie, żeby szybko z powrotem je rozgrzać.
Gdzieś między 4 600 a 4 800 m dopada mnie pierwszy kryzys. Ni stąd, ni zowąd łapie mnie mocna zadyszka, a nogi robią mi się ciężkie jak z ołowiu, nie jestem w stanie ich podnieść i zrobić normalnego kroku. W takim stanie jestem około 30-40 minut, muszę włożyć mnóstwo siły woli w to, żeby pokonywać kolejne metry. Na szczęście kryzys, jak nagle się pojawił, tak nagle znika.

Na samym finiszu czeka nas jeszcze bardzo strome podejście kilkudziesięciometrową lodową ścianą. Z miejsca, które z dołu wydawało się szczytem, okazuje się, że jednak jeszcze trzeba przedreptać kilkanaście metrów i… chwilę po godzinie 11 nareszcie stajemy na szczycie! Spędzamy tutaj ok. 10-15 minut. Kilka pamiątkowych zdjęć, filmików i czas wracać. Im niżej, tym pogoda robi się coraz gorsza. Do plateau schodzimy w gęstej mgle, ledwo widać, gdzie kończy się śnieżne zbocze a zaczyna niebo.
Dobitnie uświadamiam sobie znaczenie powiedzenia, że sukcesem nie jest wejście na szczyt, ale zejście z niego z powrotem do bazy. Podczas całej akcji górskiej zjadłam tak mało, że na zejściu mnie odcina. Wpadam w swego rodzaju otępienie, dziwne myśli krążą mi po głowie, widzę tylko linę przed sobą i bez zastanowienia stawiam krok za krokiem, jak w transie. Na lodowcu, po którym jeszcze kilka godzin wcześniej śmigałam z uśmiechem na ustach, teraz przeskakiwanie nad szczelinami wydaje mi się nadludzkim wysiłkiem. Kiedy dochodzimy do piargów, co chwilę potykam się o kamienie, by w końcu zaliczyć „dupozjazd” połączony ze zdarciem skóry na dłoni. Oto moja krwawa ofiara za zdobycie góry! Po 12 godzinach od wyjścia znowu witamy się ze Stacją Meteo. Teraz mogę już legalnie odtrąbić sukces wznosząc toast kubkiem herbaty 🙂

Relację spisała Magda Zielińska